Czytając fantasy nie sposób czasem nie pomyśleć, że
właściwie to o wiele lepiej żyłoby nam się w świecie, o którym mowa w książce. Nie
liczą się w tym przypadku rzeczy takie jak wojny i rozmaite inne tragedie
dziejące się na fantastycznym lądzie, często w skali, którą trudno przełożyć na
jakiekolwiek wydarzenia u nas – w końcu jak często zdarza się nam upadek
cywilizacji, eliminacja całej rasy, powstanie nowej bądź wielka międzywymiarowa
bitwa? Ważne są inne różnice: ludzka mentalność, dawniejszy, wyidealizowany do
granic możliwości obraz stosunków międzyludzkich oraz… magia. Coś, czego
brakuje wokoło, a co bardzo umiliłoby życie. Pamiętam dobrze, że gdy byłam o
wiele młodsza, przeczytałam u Andre Norton o bramach, które miały przenosić
zbłąkanych wędrowców do świata, do którego pasowaliby najlepiej bądź tego, w
którym są potrzebni. Takie rzeczy działały w dwie strony, ale czy któryś z
bohaterów chciał wracać? Lubiłam wtedy myśleć, że przypadkowo spotkane
specyficzne formacje skalne lub stare, powyginane drzewa znaczą właśnie takie
miejsca. Nadal jednak jestem w tym samym paskudnie przyziemnym miejscu, a
jedyną formą portalu do innej (lepszej? Na pewno ładniejszej…) rzeczywistości
pozostają książki. A wspomnienia te wróciły do mnie dzięki Arturowi Laisenowi i
jego „Studni Zagubionych Aniołów”.
Wydarzenia w książce rozgrywają się w dwóch równoległych
światach: współczesnym nam (Warszawa i okolice) oraz bardziej średniowiecznym,
magicznym (Haman). Joanna, Tomasz, Kinga i Michał to grupka przyjaciół – część z
tych znajomości zostaje nawiązana już w trakcie akcji – z których każde ma inne
wykształcenie oraz pogląd na życie. Spotykają się na przyjęciu – a raczej luźnej
domówce, urodzinach Tomka i początkowo nie darzą się zbytnią sympatią, raczej
badając się na gruncie towarzysko-randkowych podchodów. W tym samym czasie w
Hamanie rozgrywają się dramatyczne wydarzenia, a grupka ludzi z magiem
Istharionem na czele decydują się na krok, który już kiedyś podjęto, a który
przyniósł ich światu wielką zmianę: sprowadzić wybraną osobę z innego wymiaru.
We wszystko miesza się jednak jeszcze jedna siła, zdecydowana powstrzymać
obcego przed przeniesieniem się.
Zaczyna się od dość mocnego akcentu, bo wspomniany wcześniej
czarownik, Astronom z T’araf jest postacią nie dość, że enigmatyczną, to
jeszcze kierującą się dość nieoczywistymi pobudkami. Nawet pomijając jego osobę,
ciekawą cechą książki jest to, że właściwie trudno powiedzieć na tym etapie,
kto jest postacią jednoznacznie złą, chociaż pewne mroczne cechy przejawia
wiele z pojawiających się w czasie akcji osób. Taki układ sprawia, że gdy
docieramy do tych, którzy jednoznacznie dobrzy powinni być – bądź mieli, a może
nie? – wydaje się, że coś nie pasuje. Coś zgrzyta. Nie może być tak pięknie. Niejednoznaczność
sytuacji i osób stwarza jednak wiele możliwości do wykorzystania – na przyszłość.
„Studnia Zagubionych Aniołów” jest bowiem częścią pierwszą cyklu „Teraia”,
który, jeśli patrzeć po tym, jak rozwija się akcja, może liczyć więcej niż dwa
czy trzy tomy. Czy tak będzie rzeczywiście? Tylko autor to wie.
Wracając do bohaterów, czwórka współczesnych gra póki co
główne role. Odrobinę brak mi w tej całości uzupełnienia z Hamanu jako przeciwwagi
w kwestii wartości czy zwyczajów, lekki tego posmak dają jedynie ci
epizodyczni, a jest ich dużo. Z postaci pierwszoplanowych bardzo wyróżnia się
Tomasz zwany Arielem, jako ktoś, kto obcy kraj przemierza trochę z przypadku i
samotnie, to on jednak wydaje się najbardziej pasować do zastanej
rzeczywistości. Tomasz jest też osobą, którą autor potraktował najlepiej, opisując
go najbardziej szczegółowo. Muszę przyznać, że chętnie śledziłam jego
poczynania i, póki co, pozostaje moim ulubieńcem. Trochę gorzej ma się rzecz z resztą: Joanna i
Kinga to klasyczne do bólu przyjaciółki, oczywiście przeciwieństwa z charakteru
i nie tylko, ale jedna za drugą skoczyłaby w ogień. Stają się o wiele bardziej
interesujące już po przymusowej „zmianie środowiska”, kiedy ich przeciwstawne
cechy dają o sobie znać w zupełnie innym pojmowaniu obcego im miejsca. No i
zostaje Michał. Ten jest trochę… obcy. Jedyny, któremu nie za bardzo podoba się
sytuacja, w jakiej się znalazł, czemu nie sposób się zresztą dziwić, wziąwszy
pod uwagę fakt, jak został „skłoniony” do udziału w niej. Budzi pewnie
podejrzenia co do roli, jaką przyjdzie mu jeszcze odegrać, ale to jeszcze przed
nami… Dajmy się zaskoczyć. Otwarta pozostaje też kwestia przeznaczenia każdego
z bohaterów, jako że planowany był jeden, a wyszła czwórka. Kto jest tym
wybranym, któremu przyjdzie się zmierzyć z nieznanymi zagrożeniami obcego
wymiaru? Rzecz nie jest tak oczywista, jak może się wydawać na pierwszy rzut
oka.
Okazji do zaskoczenia zapewne nie braknie, jako że „Studnia…”,
jak już wspominałam, wydaje się być jedynie wstępem do czegoś większego. Przypomina
mi to „Archiwum Burzowego Światła” Sandersona, którego akcja rozwijała się
jeszcze wolniej i stopniowo, doprowadzając niejednokrotnie do
zniecierpliwienia, suto jednak wynagrodziła wszelkie niedogodności, kiedy
przyszedł na to czas. Obie książki różnią się, co prawda, w bardzo wielu
punktach i nie postawiłabym ich obok siebie na półce „Cudowności fantastyki”,
sądzę jednak, że i Laisen ma dużo do powiedzenia o świecie, którzy stworzył i w
który dopiero zaczął czytelnika wprowadzać. Haman jest duży i wyraźnie
inspirowany Dalekim Wschodem, klimat orientalnych tawern oddany został po
prostu przepysznie i zdecydowanie jestem chętna na więcej. Trochę inaczej rzecz
się ma ze Świętą Górą Dnia. Tu wrażenia mam znowu mieszane, bo z jednej strony
miejsce to jest tak wyraźnie buddyjskie z całą mistyczno-metaforyczną otoczką
aż miło, a z drugiej… tragicznie wpływa na akcję, wprowadzając moment
statycznego, sennego nastroju, z którego trudno się później otrząsnąć.
„Studnia Zagubionych Aniołów” jest książką, która opatrzona
została jedną z najładniejszych okładek, jakie miałam okazję widzieć w
przypadku pozycji z polskiego rynku. Minimalizm kształtów i kolorów wyszedł tu wyjątkowo
na plus, przyciągając wzrok bez potrzeby stosowania bardziej agresywnych
zabiegów. Zaskakujące jest to, jak wyróżnia się ta pozycja, ustawiona w rzędzie
z paroma innymi, standardowo kolorowymi do przesady okładkami. Jeśli tylko
reszta serii będzie z nią kompatybilna (ale nie identyczna), to całość będzie
się wyjątkowo dobrze widziało na półkach.
Ostatecznie Laisen w tym wydaniu odrobinę mnie zaskoczył. Po
przeczytaniu „CK Monogatari” spodziewałam się czegoś podobnego pod względem
żywości akcji, tymczasem obie książki są od siebie bardzo różne, łączy je może
jedynie pewien orientalny smaczek. „Studnia” to, przede wszystkim, wiele więcej
mistycyzmu, skupia się mniej na wydarzeniach, a bardziej – przynajmniej w znacznej
części pierwszego tomu - na przeżyciach natury wewnętrznej towarzyszących
przemianom bohaterów przeniesionych w zupełnie inny wymiar. Czy to źle? Z całą
pewnością nie, chociaż osoby przywykłe do szybko rozwijającej się akcji mogą
czuć się początkowo zagubione. Dla mnie jednak drugie dzieło Laisena jest książką,
której stanowczo warto dać szansę i będę z niecierpliwością czekać na
kontynuację.
Za książkę dziękuję wydawnictwu Genius Creations, a po własny egzemplarz zapraszam do księgarni MadBooks.
Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Studnia Zagubionych Aniołów
Seria: Teraia
Autor: Artur Laisen
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 350
A to mnie zaintrygowałaś! Nie spodziewałabym się takiej zmiany dekoracji po lekturze "CK Monogatari" ;)
OdpowiedzUsuńBardzo lubię, kiedy kolejna książka autora jest dla mnie totalnym zaskoczeniem, jak znajdę czas, zabiorę się i za "Studnię..." ;)
Polecam, tylko zdąż zanim wyjdzie drugi tom! (:
UsuńHa! A ja jako mała dziewczynka na wszelki wypadek macałam tylne ściany szaf, jeśli chodzi o przenosiny do innych światów :)
OdpowiedzUsuńWpływ Narnii zapewne? (:
Usuń