wtorek, 10 listopada 2015

Pacyfistom na ratunek, czyli "Odyssey One: Rozgrywka w ciemno" Evana Currie

   Military science-fiction, czy nie brzmi to jak coś, w czym znajdą coś dla siebie osoby będące wielbicielami aż dwóch gatunków literackich? A może wręcz przeciwnie, i jedni, i drudzy uznają, że nic tu po nich, bo to za dużo kombinacji? Obstawiam to pierwsze, jako że ani samo pojęcie, ani tego typu mieszanka nie jest  już od dawna niczym nowym, bo też i przestrzeń kosmiczna sama się czasem prosi o to, by być miejscem starć. Nie sposób też dołożyć do tego opcji kontaktu z obcą cywilizacją (i żeby to tylko jedną!), oczywiście będącą na wyższym stopniu rozwoju niż ziemska, z wyglądu możliwie dziwną i przeważnie wrogo nastawioną. No, chyba żeby było inaczej… I właśnie tak troszkę inaczej jest w przypadku cyklu Odyssey One Evana Currie, z którego pierwszym tomem przyszło mi się poznać i zmierzyć.

   Odyseja jest statkiem nowym, wyposażonym w najnowocześniejszy napęd tachionowy („Że jaki?” Tachiony to cząstki poruszające się w próżni szybciej niż światło, ale to czysta teoria póki co), pozwalający dokonywać skoków w przestrzeni kosmicznej na ogromne odległości. Zbudowana dość szczególnie, bo na wzór klasycznego, morskiego okrętu, Odyseja zbiera załogę – najlepszych z najlepszych – i wyrusza w próbny rejs, mający przetestować jej możliwości i doszkolić ekipę, by działała w możliwie najefektywniejszy sposób na tym, jak na razie eksperymentalnym typie statku. Kapitan Weston postanawia odrobinę zboczyć z kursu, by dać podwładnym i sobie okazję do wypróbowania broni, gdy dochodzi do nich, przekazane drogą radiową, wezwanie o pomoc. Podążając za sygnałem znajdują kapsułę ratunkową z umieszczoną w niej kobietą. Coś się jednak nie zgadza…  Rozbitek jest co prawda człowiekiem, ale badania przeprowadzone przed wyjęciem jej ze schronienia wskazują pewnie niepokojące odchylenia od normy, co więcej, jak się okazuje, nie pochodzi ona z Ziemi. I potrzebuje pomocy.

   Cała historia zaczyna się banalnie, aż wionie od niej „Obcym” przez takie a nie inne zawiązanie akcji. Wiemy przecież jak skończyło się to w przypadku niejakiej Elen Ripley, prawda? Aż chciałoby się krzyknąć, żeby spadali, bo to źle się skończy… i dobrze, że nie można, bo to, co dzieje się dalej, totalnie odbiega od historii o znanych nam z filmów, słodziakowatych kosmitach. Tu jest zupełnie inaczej: skonfliktowane strony, a raczej jedna najeżdżana i skutecznie wyżynana przez drugą, początkowo są jedynie obserwowane przez oniemiałych z zaskoczenia ziemian, ale, jak stwierdza Weston, nie można się bezczynnie przyglądać zwykłemu ludobójstwu, nawet będąc daleko od Ziemi, nie mającej pojęcia co się dzieje kawałek od niej. Akcja rozwija się wręcz zaskakująco pomyślnie dla Odysei i jej załogi (przynajmniej na początku), a obca cywilizacja, którą spotyka i przy okazji próbuje ratować, okazuje się być im nawet zbyt „bliska”: zaskoczył mnie pomysł z równoległą ewolucją, chociaż w starciu „oni konta my” wcale nie jest jednoznaczne to, kto jest lepszy, pomimo wyraźnej różnicy w „wieku” obu nacji. A jest jeszcze strona trzecia, atakująca…
Tu wydawałoby się być oczywistą rzeczą, że standardowo została stworzona jako „wróg doskonały”, ktoś, kto żyje tylko po to, by niszczyć wszystko inne. Odrobinę rozczarowujące, co? A jednak nie, bo w zakończeniu autor wprowadza nową ideę, którą tłumaczy dotychczasowe zachowanie nacji Drasinów i składa niejako obietnicę: myślicie, że do tej pory się działo? To zaraz zobaczycie.

   Trudno mi się skupić się jednak jeszcze trochę na ludziach-kosmitach (pozwolę sobie ich tak roboczo nazwać), bo wydają się być odrealnieni do bólu. Już tłumaczę: jako ród o wiele starszy od ziemian, z wyżej zaawansowaną technologią, wroga traktuje jak coś z opowiadań dla dzieci, w ogóle nie interesując się kwestiami militarnymi. To po prostu banda pacyfistów, skrajnie brzydząca się przemocą, nie rozumiejąca idei broni. Czy może być coś bardziej irytującego? Pierwszą ich przedstawicielką jest Milla, znaleziona w kapsule ratunkowej. Jak na osobę, której naród wymiera w szybkim tempie, wykazuje zadziwiający opór wobec faktu, że jej planetę bronić ma ktoś, kto ma na pokładzie myśliwce i jest uzbrojony w działa robiące spore szkody (tak, one ZABIJAJĄ, pani Chans), co w równie zadziwiający sposób nie przyprawia załogantów o spazmy śmiechu bądź chęć dania pannie w pyszczek. Przeciwnie: bardzo spokojnie rzecz tłumaczą, dużo rozumieją, wygłaszają przy tym parę bardzo istotnych słów do przemyśleń własnych… A kobieta przez całą objętość książki ma czas przejść z pozycji „obce robale niszczą cały mój świat… o matko, on ma pistolet, pogarda bardzo” do „dziękuję za ratunek”. Mogę tylko podziwiać profesjonalizm i cierpliwość osób, które muszą z nią przebywać.

   No właśnie, Milla. Jej tytuł (czy też szarża, szczerze mówiąc nie wiem), „ithan”, świadczyłaby o tym, że pełni dość istotną funkcję w społeczeństwie, jednak zupełnie nie znajduje to odzwierciedlenia w jej charakterze. Jest po prostu mdła, słaba, niezdecydowana i bierna, przez większość czasu robi wrażenie typowej „damy w opałach”. Jej wizerunek ulega pewniej poprawie dopiero w momencie, w którym można porównać ją do innych przedstawicieli jej ludu: im wyżsi stopniem, tym gorzej, co miało zapewne stanowić o specyfice całej nacji. Jest to spójne, sensowne, daje ciekawy kontrast, nadal jednak pozostaje irytujące dla czytelnika oczekującego po atakowanych pewnej chociaż współpracy z kimś, kto chce ich bronić, nie mówiąc już o jakimś własnym wkładzie. A tu jest daleka droga do przebycia. Swoją drogą, umiejętnie i ciekawie przedstawiona została kwestia wspomnianej  już przeze mnie równoległej ewolucji: obie rasy ludzkie są niemal identyczne, ale… i tu autor ma jeszcze spore pole do popisu, co, mam nadzieję, dobrze wykorzysta. W przeciwieństwie do „kosmitów” dobrze wypada załoga Odysei, będąc zbiorem różnych charakterów, co zostało potraktowane z odpowiednią starannością. Zarówno mężczyźni jak i kobiety, na różnych stanowiskach, z jednakowym problemem z dopasowaniem się do zastanych warunków. Tak właśnie miało być: to wybrańcy, każdy gdzieś się zasłużył i ma własną legendę, nic dziwnego, że zebranie ich w jednym miejscu powoduje zgrzyty, do problemów z dyscypliną włącznie. Nad wszystkim panuje Weston, świeżo w randze kapitana, dawniej pilot myśliwca, którego działania i decyzje odbiegają od ściśle wojskowej normy, której można by tu oczekiwać, jednak to jego nieobycie i brak doświadczenia (zwłaszcza w stosunkach towarzyskich) zdają się dobrze uzupełniać braki całości, pozwalając mu skutecznie nad wszystkim panować. Innymi słowy: zarówno sama Odyseja, jak i cała jej załoga, zdecydowanie przypadły mi do gustu.

   Zarówno wypowiedzi bohaterów, jak i część opisowa książki bogata jest w szczegóły techniczne dotyczące zarówno Odysei (w końcu to dla Ziemian nowość), jak i ogólnych kwestii technologicznych dotyczących podróży kosmicznych; poruszono tu kwestie napędu nadświetlnego i antygrawitacji – których ludzkość nadal nie posiada (wyjąwszy ten tachionowy; swoją drogą, momenty skoków i ich wpływ na załogę zostało opisane po prostu świetnie), ale „obcy” już tak – głównie pod względem pojawiających się na drodze nauki przeszkód. W konfrontacji z cywilizacją równoległą, dla której te rzeczy są oczywiste, natomiast żywo reagują już na coś takiego, jak komunikaty głosowe ze strony maszyn pokładowych (skądinąd trochę słaby motyw, znają wszystko i więcej, a takiej drobnostki nie widzieli…), pojawia się ciekawa opcja wymiany wiedzy, co do której przewiduję problemy w przyszłych tomach, ale znowu – dajmy się zaskoczyć! W „Odyssey One” nie znalazłam natomiast tego, czego się obawiałam: że „fiction” będzie przeważać nad „science” i autor trochę za daleko zapuści się w wyobraźnię, nie zważając zupełnie na fakt, że czytelnik może ni cholery tego nie kupować, zwłaszcza, że współczesna nauka ma już sporo do powiedzenia w tych sprawach. Nie, tego zjawiska nie ma, opisy technologiczne są raczej powściągliwe i rzeczowe, bez zagłębiania się w szczegóły i „co by było, gdyby”, zwłaszcza, że rozwiązań nowych u Ziemian nie ma tam znowu tak wiele, autor najwyraźniej wie o czym pisze i nie próbuje nic dokładać na siłę. A to się chwali.

   Książka pisana jest językiem barwnym i żywym, chociaż momentami obserwowałam z pewnym zmieszaniem pojawiające się opisy mimiki bohaterów. Za dużo, za często, może nie byłoby to tak zauważalne, gdyby nie to, że lubią się grupować w jednym miejscu. Szczególnie dotyczy to postaci Milli Chans, która potrafi blednąć i otwierać usta ze zdumienia kilka razy w jednej scenie. Mocną stroną jest humor, bo zabraknąć go nie mogło, zwłaszcza, że mamy do czynienia z wojskowymi, i to z tych bardziej doświadczonych w swoim zawodzie. Poziom żartów jest różny, od zakładów, robionych przez pilotów myśliwców („przetrwam skok statku na stojąco i nie zwrócę obiadu!”) do wyrafinowanych, politycznych niemal aluzji czynionych przy bardziej oficjalnych okazjach. Więcej jest oczywiście tego pierwszego, co sprawdza się wspaniale jako rozluźniacz atmosfery w sytuacji walki o życie. Mały problem zauważyłam jedynie przy okazji kwestii czysto technicznych, czyli korekty. W pewnym momencie wcale porządny poziom poprawności językowej i ortograficznej tekstu po prostu się kończy, tak jakby korektorom nie chciało się sprawdzać całości, poprzestając na mniej więcej połowie. Niestety, czytelnik na danej połowie raczej czytania nie skończy, więc nie ma cudów – błędy zgrzytają czasem dość niemiło. Nie jest ich znowu tak dużo, są jednak czasem dość banalne i proste do wyłapania, jak dziwny szyk zdania bądź dwukrotne powtórzenie tego samego słowa, o przecinkach w dziwnych miejscach nie wspominając.

   Podsumowując, „Odyssey One: Rozgrywka w ciemno” to jeden z ciekawszych przedstawicieli gatunku space opera, jaki zdarzyło mi się czytać.  Nie zawiodłam się, z książką pana Currie spędziłam kilka przyjemnych godzin i z pewnością zapoznam się z dalszymi częściami cyklu; muszę się dowiedzieć, jak rozwiną się stosunki między oboma rasami ludzkimi, o co tak naprawdę chodzi z Drasinami, i, przede wszystkim może, jak będzie wyglądał rozwój militarny nacji, która przemoc uważa za przejaw zacofania i zło wszelakie. Szybka akcja przeplatana etapami planowania taktyki, świetnie opisane starcia (w tym kulminacyjnym robiłam aż przerwy na oddech, niepewność i napięcie nie dały się znieść), wszechobecne kontrasty i utrudnienia to tylko niektóre z zalet pierwszego tomu cyklu o Odysei, i mam nadzieję, że kolejne utrzymają ten poziom.

Za możliwość przeczytania ksiązki dziękuję wydawnictwu Drageus Publishing House.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Into the Black: Odyssey One
Autor: Evan Currie
Wydawnictwo: Drageus
Rok wydania: 2013

Liczba stron: 560

***

A dla chętnych trochę soundtracku:

4 komentarze:

  1. A to nie marines się zakładali? W końcu piloci to elita i byle co ich nie rusza, co w książce chyba było nieraz podkreślane ;]

    OdpowiedzUsuń
  2. Super densing bloga! Zabieram sie do czytania jego calego :*
    http://mleeeczyk99.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Wow, nie słyszałam nigdy o Military science-fiction. To nowy obszar, który czeka na moje odkrycie.

    OdpowiedzUsuń

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: