wtorek, 14 kwietnia 2015

Dobry Łotr wspomina: William Gibson "Neuromancer"

Opowiem Wam bajkę.

Dawno, dawno temu, kiedy moje zainteresowanie szeroko pojętą fantastyką dopiero raczkowało, wpadła mi w dłonie pewna wytarta, pognieciona książeczka – cieniutka, ledwie dwieście stron z małym hakiem, na dodatek z dziwną okładką. Widniał na niej obrazek przedstawiający coś w rodzaju naprawdę kiczowatych okularów i jakąś plątaninę drutów. I chociaż nie uważam się za sentymentalnego typka, obudzony w środku nocy powiedziałbym, że zaczynała się mniej-więcej tak:

"Niebo nad portem miało barwę ekranu monitora nastrojonego na nieistniejący kanał."


Miałem wówczas lat -naście i za nic nie powiedziałbym, że trzymam właśnie w rękach coś, co za parę lat nazywać będę jedną z najważniejszych książek w moim życiu. Że przeczytam ją do tego czasu mniej-więcej jeszcze z piętnaście razy, połowę z tego w oryginale po angielsku, że będę się przyłapywał na cytowaniu jej fragmentów z pamięci, a nawet w pewien pokręcony sposób z jej powodu otrę się o kłopoty z prawem.

Miałem pisać recenzję, a na razie wychodzi mi notka biograficzna. Świetnie.

"Sure", Case replied and sipped his beer. "Somebody's gotta be funny around here. Sure the fuck isn't you."

Dzięki, Case. Próbujemy dalej.

Science Fiction do mniej-więcej tego momentu kojarzyło mi się głównie z Lemem, może trochę z Wellsem, trochę z Vernem. Z opowieściami o cudownych maszynach, podbojach przestworzy, kosmosu albo morskich głębin i wyludnionych stacjach badawczych na odległych planetach. Albo przeciwnie, o gościach z kosmosu, którzy wpadli, narozrabiali i, po spontanicznie zorganizowanym na tubylcach ludobójstwie, ostatecznie umarli na grypę. I tak podeszło się do cieniutkiej książeczki z niechęcią, z nudów, spodziewając typowego techno-slangu niezrozumiałego dla przeciętnego nastolatka - i historyjki wpadającej w jeden z powyższych schematów.

To, co dostałem, bardziej wpasowywało się w nurt kryminału noir, ale oprócz tego okraszone było ponurą wizją niedalekiej przyszłości, w której światem pełnym jednakowych, brudnych i ciemnych miast rządzą olbrzymie korporacje toczące na całym świecie swoje małe wojny, w której społeczne standardy poluzowały się i odpadły jak stary pasek od alternatora, w której zabić drugiego człowieka znaczyło tyle, co strzepnąć pyłek z ramienia. Każdy nosił broń, każdy ćpał na potęgę, kradł i oszukiwał, niektórzy montowali sobie w ciele elektroniczne usprawnienia, które odbierały im jeszcze więcej z i tak już nikłego człowieczeństwa. Na każdym kroku przemoc, seks i korupcja. No i cyberprzestrzeń, w którą od dawna nie wchodziło się po prostu gapiąc w okno Internet Eksplodera, a całym sobą. No... Prawie całym.

(Tekst z okładki głosił: "kultowa powieść cyberpunkowa". To było to słowo. Cyber-punk. Cybernetyka i moralny śmietnik. Czad.)

Głównym bohaterem "Neuromancera" jest Henry Dorsett Case, hacker-artysta (autor proponuje termin: "console cowboy", który w naszym języku brzmi dużo mniej ewokatywnie - "kowboj konsoli"?), którego przykre okoliczności (w postaci nie do końca zadowolonego z jego dokonań klienta – oraz bojowej neurotoksyny radzieckiej produkcji) pozbawiły możliwości wykonywania zawodu. Sprowadzony na samo dno i uwięziony przez graniczącą ze skrajną biedą sytuację finansową w Chiba City, Japonii, Case para się z przymusu drobnym procederem przestępczym, kradnąc, przemycając, a czasami zabijając na zlecenie, zadaje z bandą dwulicowych typów spod ciemnej gwiazdy i coraz bardziej zbliża się do rzeczywistości foliowego worka z notką "zaćpał się na śmierć", w międzyczasie bezskutecznie i coraz bardziej rozpaczliwie poszukując lekarstwa na swoją przypadłość. To jest – do momentu, w którym pojawia się pewna nieznajoma, która wszystko odmienia.
(Tutaj ciekawostka – niby mamy do czynienia z klasycznym wątkiem z rodem z czarno-białych kryminałów, bo oto tajemnicza, niepokojąco piękna femme fatale wywraca życie protagonisty do góry nogami. Tutejsza femme fatale nosi jednak skórzaną kurtkę, ma na stałe przydrutowane do twarzy przeciwsłoneczne szkła z wbudowanym cyfrowym wyświetlaczem, a pod paznokciami skrywa wysuwające się parocentymetrowe ostrza, z których korzysta z niezwykłą wprawą... I niekrytą przyjemnością.)
W tenże sposób Case zostaje dostarczony i przedstawiony ekscentrycznemu miliarderowi nazwiskiem Armitage, który oferuje mu całkowite uzdrowienie z trapiącej go choroby. To jest, w zamian za powrót do dawnego fachu - i wyłączność na jego usługi.
Całość podejrzanie przypomina pakt zawarty z diabłem.
I, jak się ma później okazać, to określenie trochę na wyrost. W końcu diabeł przynajmniej jasno określa warunki kontraktu...

Jedną z najciekawszych cech "Neuromancera" jest sposób, w jaki prowadzona jest narracja. Poszczególne sceny następują po sobie chronologicznie, ale całość jest pofragmentowana, pocięta. Akcja, kiedy musi, przeskakuje po prostu o jakiś czas do przodu bez choćby słowa wyjaśnienia od narratora. To coś, do czego trzeba się przyzwyczaić, a zanim się na dobre przyzwyczai, łatwo zgubić wątek. Ale po oswojeniu... To jakby oglądało się w telewizji naprawdę niezły thriller.
Styl jest różnorodny. Bywają tu suche opisy wydarzeń, a bywają porównania i metafory graniczące z poezją. Każdy element całości świetnie ze sobą współgra, razem budując ten niepowtarzalny, ciężki nastrój.

Wspominałem, że powieść Williama Gibsona była dla mnie czymś zupełnie nowym, niepowtarzalnym. I mogę z całą pewnością założyć, że podobne odczucia miał chyba każdy, kto w jego czasach czytywał fantastykę naukową. Dość powiedzieć, że niemal każdy dzisiejszy utwór - nieważne, czy literacki, czy filmowy, czy choćby gra komputerowa – noszący zaszczytną łatkę cyberpunku... Korzysta właściwie z tych samych motywów, które Gibson zawarł w swoim "Neuromancerze". Tu to wszystko pojawiło się po raz pierwszy: świadome sztuczne inteligencje pragnące wydostać się na wolność z ram oprogramowania, zaćpani hakerzy, którzy nie odróżniają już rzeczywistości od widziadeł malowanych przez cyberprzestrzeń, uliczni samuraje i korporacyjni ninja, nawet charakterystyczny dla konwencji slang, a w nim terminy takie jak "Lód" (właściwie, LOD – Logiczne Oprogramowanie Defensywne, w oryginale ICE) czy "wypłaszczenie" (tzn. zgon, oryg. "flatline")... To wszystko pochodzi z tej jednej książki. Tej jedynej w swoim rodzaju absolutnej biblii cyberpunku.

Na zakończenie dodam, że Wydawnictwo MAG w najbliższym czasie planuje wznowienie nie tylko "Neuromancera", ale i dwóch pozostałych części Trylogii Ciągu: "Grafa Zero" i "Mony Lisy Turbo", wszystkie trzy zebrane w jedną książkę. Nie mogę się doczekać, by jeszcze raz wybrać się na spacer ponurymi ulicami Chiba City... Do czego zachęcam i Was, drodzy czytelnicy.

Drugiej takiej po prostu nie ma.

Informacje ogólne:
Tytuł oryginału: Neuromancer
Autor: William Gibson
Wydawnictwo: Fenix Publications
Rok wydania polskiego: 1992
Liczba stron: 213


3 komentarze:

  1. Polecam od siebie świetne rytuały miłosne jeszcze raz polecam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kapitalna strona, polecam bardzo https://cbradio.waw.pl/ bloga z artykułami o różnej tematyce.

    OdpowiedzUsuń

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: